Pewnego razu na katolickiej uczelni znanego z wielkiej mądrości profesora, zapytano:
- Profesorze czy ściąganie na egzaminach to grzech lekki, czy ciężki?
- Nie wiem, czy to grzech lekki, czy ciężki, ale jest to na pewno świństwo – odpowiedział uczony.
Myślę, że właśnie tak może być, nie jest aż tak istotne, czy coś jest grzechem ciężkim, lekkim, czy nie jest grzechem w ogóle, ale chodzi o to, by zwyczajnie nie robić świństw. Zamiast wielkiej teologii uprawiać elementarną, ludzką przyzwoitość. Uśmiechać się do obcych, być miłym, życzliwym, uprzejmym. Poruszać się lekko, leciutko, pięć centymetrów ponad chodnikami, z kieszeniami pełnymi nieba.
Gdy inni gonią za pieniędzmi, mieć niewiele, tyle, żeby starczyło na życie. Gdy inni kłamią, żyć w prawdzie, gdy inni gonią za nowinkami, modami, plotkami, nie być światowcem. Zamiast ciężkich armat katolickich argumentów: eutanazja, aborcja, antykoncepcja, homoseksualizm, być zadowolonym z życia, z ludzi, z przyrody, z miasta.
Zamiast naiwnego optymizmu nosić w sobie pogodny pesymizm, który jest najlepszym lekarstwem na głupotę. Nie wierzyć zbytnio w cuda, bo przecież lepiej być miło zaskoczonym, niż żyć z ciągłym fochem na Pana Boga: „Ty mnie w ogóle nie słuchasz!”. Godzić się z tym, na co nie mamy wpływu, wiedzieć, że ten świat jest niezbyt fajnie urządzony i my raczej tego nie zmienimy. Mieć świadomość, że te wszystkie telefony, laptopy, mieszkania na wysoki połyski, trzy samochody w rodzinie i wczasy w tropikach, to i wszystko inne, nie zatrzymają czasu. Zegar tyka i pójdziemy gdzieś tam nadzy i z pustymi rękami, i zabierzemy ze sobą tylko bagaż naszych uczynków – nic więcej.
Nie szukać problemów tam gdzie ich nie ma, a te, z którymi się borykamy znosić z godnością. Zamiast topornym, ciężkim, zasadniczym i męczącym katolikiem, być chrześcijaninem lekkich obyczajów.
Wszystko to marność nad marnościami i pogoń za wiatrem, ale dopóki wieje, dopóki czujemy go na policzkach, znaczy, że żyjemy! A życie to wartość sama w sobie!