Głośna sprawa Charliego Garda, która tak mocno poruszyła międzynarodową społeczność, zmusza nas, ludzi wierzących, by po raz koleiny stanąć w obliczu bardzo trudnych pytań. Kiedy podejmowaliśmy decyzję wiary, przynajmniej raz w życiu musieliśmy się z nimi zmierzyć i wydawało nam się, że te dylematy mamy już za sobą, że jakoś się z nimi, lepiej lub gorzej, uporaliśmy. Jednak tragedia tego malutkiego kłębuszka nieszczęścia i jego rodziców burzą pozorny spokój. Znowu w głowie huczy od pytań. Dlaczego takie dziecko się urodziło? Po co przyszedł na świat, skoro po jedenastu miesiącach musiał umrzeć? Jeśli podążymy drogą prostej logiki, wolnej od teologicznych zawiłości, musimy dojść do niewiary.
Przyjmując proste założenie, że zło na tym świecie jest wynikiem grzechu pierworodnego, musimy dojść do wniosku, że ten Bóg, w którego wierzymy jest mściwym okrutnikiem. Po tylu wiekach, tylu pokoleniach, tylu miliardach cierpień ludzkich jeszcze mu mało? Jeszcze nie wystarczy? Tyle nieszczęść z powodu głupiego jabłka? Gdy na mnie, żyjącego w zgniliźnie grzechy faceta po czterdziestce spadnie jakieś nieszczęście, to jeszcze można to jakoś zrozumieć, wytłumaczyć, ale zemsta na niewinnym niemowlęciu? Bóg, który rzekomo jest miłością?
Można spróbować podejść to tego trochę inaczej. Charlie jednak po coś się urodził. Jego przyjście na świat miało jakiś sens. Bóg wymyślił dla niego jakieś specjalne zadanie. Może to koleina próba Boga, abyśmy my, żyjący w grzechu się wreszcie nawrócili? Ale kto stosuje tak okrutną pedagogikę? Kto chce nawracać za pomocą obarczonego strasznymi wadami dzieciątka? Na tak nieludzki sposób może wpaść jedynie zaburzony psychopata, sadysta.
Jedyną odpowiedzią ludzi wiary w tej sytuacji jest: po prostu Bóg tak chciał. Jest ona jak najbardziej poprawna logicznie, jednakże zupełnie niewystarczająca. Jeśli na tym stwierdzeniu zakończymy naszą refleksję, musimy popaść w znieczulicę, albo w fatalizm. Nie może przecież być tak, że nasza wiara poprowadzi nas do dehumanizacji, pozbawi nas prostych odruchów najzwyklejszego współczucia. Mamy powiedzieć rodzicom tego dziecka: Bóg tak chciał? Nie mamy wraz z nimi płakać, lamentować i krzyczeć do Boga w gniewie: skoroś go tak zdeformował lepiej by było dla niego gdyby się nie urodził?
Jeśli popadniemy w fatalizm, uznamy że jesteśmy tylko igraszką w rękach Boga i nic od nas nie zależy, a wszystko to marność i pogoń za wiatrem, to po co nam taka wiara i taki Bóg? Skoro już i tak wszystko postanowione, klamka dawno zapadła, o co mam się modlić? O co prosić?
Lepiej już przyjąć, że żadnego Boga nie ma, że człowiek to tylko myśląca maszyna zarządzana inżynierią praw przyrody.
Kiedy już staniemy pod ścianą, kiedy wydaje się, że z punktu widzenia czystej logiki musimy uznać, że Boga nie ma, odzywa się On sam: dałem ci przecież Swojego syna Jezusa!
To właśnie jest jedyna poprawna odpowiedź chrześcijanina: Jezus Chrystus. On jest drogą, prawdą i zbawieniem. Dotrzeć do Boga Ojca możemy jedynie i wyłącznie przez Syna. To jest odpowiedź Boga: nie kombinuj, nie wymyślaj, bo i tak nic nie wymyślisz. Umiesz policzyć gwiazdy na niebie, albo piasek morski? Nie, to idź za Nim, On cię do mnie przyprowadzi. Jezus jest samą miłością, nie ma w nim żadnego wyrachowania, żadnej spekulacji. Jezus to niezgoda na ten świat, to miecz i ogień. Chrześcijanin to ktoś kto się ciągle nawraca, a nawracać się to znaczy się zmieniać, nie racjonalizować Jeśli staramy się racjonalizować zło, wymyślać powody dlaczego istnieje, usprawiedliwiamy Złego, a przecież być chrześcijaninem nie znaczy być adwokatem Szatana, to znaczy wyrzec się go, mieć w nienawiści.
Iść za Jezusem znaczy kochać. Znaczy płakać i lamentować wraz z rodzicami Charliego i mieć nadzieję, że biedne udręczone dzieciątko cieszy się szczęściem życia wiecznego. Iść za Jezusem to modlić się tak, jak nas nauczył:
i nie dopuść, abyśmy ulegli pokusie, ale nas zachowaj od złego. (Mt 6,13) Amen.