W Polsce jeszcze do niedawna temat celibatu i święceń kapłańskich dla żonatych mężczyzn pojawiał się rzadko, po cichu, gdzieś na marginesie poważnych teologicznych dyskusji. Polski Kościół był potężny, niezachwiany, nie dotyczyły go żadne afery. Pełen tłumów, a do seminariów rok w rok zgłaszało się wielu młodych mężczyzn chętnych wstąpić na drogę kapłaństwa. Nie było wielkiej potrzeby toczyć debaty na temat celibatu.
Dziś wszystko się zmieniło, wielka rzeka powołań zdaje się coraz wyraźniej wysychać. Coraz częściej pojawiają się głosy, że Kościół z uporem obstający przy wyświecaniu na księży wyłącznie nieżonatych mężczyzn trwa w jakimś anachronizmie. Z maniackim uporem chce utrzymać rozwiązania nie zrozumiałe w dzisiejszych czasach, w brew naturze i bardziej szkodzące niż niosące pożytek.
Czy jednak problem dotyczy tylko powołań do stanu duchownego? Czyż podobnie sprawa nie wygląda z powołaniami na przykład do małżeństwa? Czyż nie mamy do czynienia z problemem powołań jako takich, powołań w ogóle?
Statystyki mówią wyraźnie, że coraz więcej młodych ludzi w Polsce decyduje się na związki pozamałżeńskie. Coraz więcej twierdzi, że „papierek” w związku nie jest im do niczego potrzebny. Coraz więcej mamy w naszym kraju rozwodów, rozbitych rodzin, związków patchworkowych. Czy to by nie znaczyło, że i instytucja małżeństwa to jakiś anachronizm? Czy i tutaj nie należałoby wprowadzić jakiś zmian? Na przykład zliberalizować przysięgę małżeńską. Wyrzucić z niej takie anachronizmy jak uczciwość i wierność, zostawić samą miłość i oczywiście zamienić:”do końca życia”, na jakieś mniej radykalne:”o ile nam się uda”;”dopóki, nie uznamy inaczej”,”jak Bóg i czas zechcą”?
Powołanie to nie zawód, to nie hobby, to nie jest pomysł na samorealizację. Powołanie to misja, to poświęcenie siebie jakiejś sprawie. Wiara w to, że jest coś do zrobienia, zmienienia, ulepszenia czegoś. To wiara w to, że to coś mogę i powinienem zrobić właśnie ja.
W roku 1989 upadł w Polsce komunizm, po ciężkim i bolesnym okresie transformacji dotarliśmy w końcu do tablicy z wielkim napisem „demokracja zachodnia”. Stwierdziliśmy wtedy niemal zgodnie, że to wreszcie koniec drogi, że dalej iść już nie trzeba, że dalej iść już nie ma gdzie i nie ma poco. Teraz wreszcie należy się zatrzymać, okopać, dorobić, umościć sobie wygodne gniazdko. Gdy tylko na horyzoncie pojawiają się jakieś wybory czy to parlamentarne czy prezydenckie, wielcy i mądrzy ludzie w tym przekonaniu nas tylko utwierdzają. Wmawiają nam, że głosowanie to nie tylko nasz przywilej i nasze prawo ale przede wszystkim nasz obowiązek. Każdy kto myśli inaczej jest nie tylko nie mądry i nic nie rozumie ale wręcz jest szkodliwy i niebezpieczny. To jakiś oszołom, mitoman albo i nawet faszysta!
Demokracja zachodnia to system:”my na was głosujemy, a wy zarządzajcie”, my w tym czasie będziemy pracować, dorabiać się, zarabiać pieniądze, a jak wasze rządy nam się nie spodobaj to was zmienimy za cztery lata. To system kupno – sprzedaż. My wam sprzedajemy nasze głosy, a wy je kupujecie obietnicą, że wszystkim się zajmiecie w taki sposób, żeby nam nie utrudniać życia czyli dorabiania się, kupowania rzeczy, bogacenia. W tym systemie ważne jest dobrze kupić i dobrze się sprzedać, skorzystać z szansy, nie przegapić okazji, promocji. W tym systemie ksiądz to zawód jak każdy inny, a małżeństwo to nie żadna misja tylko dobrze pojęty interes pod tytułem „gospodarstwo domowe”. Zawód, gdy czujesz się wypalony możesz i powinieneś zmienić na inny. W przypadku interesu skoro nie idzie tak jak to sobie wyobrażaliśmy trzeba renegocjować warunki, zmienić partnera albo całkowicie zamknąć.
Chrześcijaństwo w systemie kupno – sprzedaż nie jest Drogą pełną poświęceń i wyrzeczeń ale starą, sentymentalną tradycją w którą można się pobawić w czasie wolnym od pracy.