Wczoraj wybrałem się do kina na film o św. Ignacym Loyoli. Będąc sympatykiem wszystkiego co „jezuickie”, nie mogłem pozbawić się takiej gratki. Szedłem na niego jednak z pewnym wahaniem, nie przepadam za kinem z etykietką – chrześcijański. Często są to produkcje tak mdłe i przesłodzone, że po prostu niestrawne. Na szczęście moje obawy okazały się bezpodstawne, obejrzałem naprawdę doskonały obraz. Z moją opinią w pełni zgodzili się znajomi, z którymi wybrałem się do kina. Wszyscy byliśmy zachwyceni.
W tym samym dniu ja, i zapewne wielu Polaków, śledziliśmy z zapartym tchem akcję ratunkową na Nanga Parbat. Trzymaliśmy kciuki i podziwialiśmy odwagę ekipy ratunkowej, działającej w ekstremalnie trudnych warunkach, by uratować dwójkę ludzi. Myślę, że nie byłem jedynym przypadkiem człowieka, u którego gdzieś tam z tyłu głowy pojawiło się pytanie: po jaką cholerę oni wszyscy na tę górę włażą i to w środku zimy?
Ten film, w moim przekonaniu, na to pytanie daje odpowiedź: wychodzą w góry, by zmierzyć się z czymś większym, chcą wyrwać się z nizin swojego prozaicznego życia i doświadczyć jakiegoś absolutu. Myślę, że każdy z nas odczuwa w sercu potrzebę czegoś większego tylko, że wkraczając w dorosłe życie wypracowujemy w sobie niezwykle skuteczne mechanizmy zagłuszania tej potrzeby. Ci, którzy na tej strasznej górze się znaleźli najwidoczniej takiego mechanizmu w sobie nie wypracowali.
W Ignacym potrzebę bycia wielkim dodatkowo zwielokrotniła rodzina, z której pochodził. Szlachecki ród Loyola we własnej opinii był stworzony do wielkości, do bohaterstwa, niestety, jak to zwykle bywa, proza życia te oczekiwania mocno weryfikowała. Młody Loyola bohaterskich czynów dokonywał głównie w karczmie z prostytutkami, a za zaistniałą sytuację obwiniał wszystkich tylko nie siebie. Miał pecha urodzić się w nudnych czasach, w świecie, w którym już wszystko zostało zrobione, wszystkie smoki zabite, wszystkie księżniczki uratowane – skąd my to znamy? Miał pecha dorastać bez matki, u boku oziębłego, żyjącego przeszłością ojca, a na skutek kalectwa jego marzenia o karierze żołnierza legły w gruzach. Została mu już tylko piekielna mieszanka: ból i nuda. Właśnie te okoliczności doprowadzają go do wewnętrznej przemiany.
Wydaje mi się, że ten film jest skierowany głównie do ludzi wierzących, niewierzący mogą mieć z nim problem, bo istotą tego obrazu jest pytanie o jakość naszej wiary, o różnicę między byciem wierzącym, a byciem świętym. Żeby stać się świętym należy dokonać walki ze sobą samym i musi to być walka prawdziwa, uczciwa, do krwi, bólu, szaleństwa, żeby nieść Boga innym należy najpierw odkryć Boga w sobie, zrobić mu miejsce wyrzucając z siebie wszystko co ma choćby pozór zła. Ten film to istota chrześcijaństwa: chcesz być święty – zacznij od siebie, nie od innych.
Tych, dla których istotą wiary jest nawracanie innych, a nie siebie symbolizuje w tym obrazie św. Inkwizycja. To Kościół łatwych odpowiedzi, wiara głoszona z wygodnej kanapy. Przekonanie, że zagrożenie dla Kościoła to inni, a my – wszystko wiedzący, znający na wszystko odpowiedzi już nic nie musimy robić, zmieniać, nawracać się. Musimy tylko trwać w okopanej twierdzy naszej wiary – na mieszczańskiej wygodnej kanapie.
Choć wiem, że moja wiara też jest bardziej kanapowa niż święta, że z szaleńcem Bożym nie mam nic wspólnego, że na tej linii Loyola – św. Inkwizycja stoję po nie tej stronie co trzeba, to jednak ten film nie wywołuje we mnie depresji. Przeciwnie, daje nadzieję: skoro jemu się udało . . .