Tłusty czwartek w polskiej kulturze masowej to święto znamienne i niosące dużo ciekawych treści świadczących o naszej obyczajowości. Aby jednak dobrze je odczytać, musimy cofnąć się na chwilę do czasów końca drugiej wojny światowej.

Był to wstrząs absolutny, dla polskiej państwowości zmieniło się wszystko – od granic geograficznych po jej struktury społeczne i ustrój. Rzeczpospolita szlachecka przestała istnieć, przestało istnieć ziemiaństwo, a co za tym idzie, kulturotwórcze znaczenie dla społeczności lokalnej, szlacheckiego dworku. Zarówno III Rzesza jak i Sowiecka Rosja robiły wszystko, by zniszczyć polską elitę, inteligencję, klasę średnią i to w znacznym stopniu im się udało, a co się nie udało im, próbowały dokończyć nowe władze komunistyczne, utwierdzane na terenach Polski za pomocą bagnetów sowieckiej armii i służb bezpieczeństwa. Gospodarka była zdewastowana niemal całkowicie, duże polskie miasta lub te, które nigdy polskie nie były, a znalazły się obecnie w jej granicach jak Breslau – ostatnia twierdza Hitlera, leżały w gruzach.

Nastawał czas Polski Ludowej i to w sensie jak najbardziej dosłownym. Na skutek działań drugiej wojny światowej i następnie represji komunistycznej władzy, która nie ufając starym elitom, pragnęła  tworzyć ustrój stawiając na nowe „swoje” elity, struktura społeczna państwa polskiego uległa „spłaszczeniu”, od tej pory jej trzon będą stanowić robotnicy i chłopi. Nowa władza, wprowadzając radykalny plan gospodarczy polegający na intensywnej industrializacji i postawieniu na przemysł ciężki, wywołała lawinowy odpływ ludności wiejskiej do miasta; ciężar budowy infrastruktury przemysłowej i nowych dzielnic, lub nawet całych miast spadł głównie na barki ludności imigrującej ze wsi.

Chłopi cechowali się bardzo wysoką religijnością, owa wiara była niezbyt ortodoksyjna i zupełnie nieintelektualna, ale szczera i zakorzeniona w ziemi, mówiąc szerzej w przyrodzie. W czerwcu, na św. Jana, chrzciło się wodę, w sierpniu – dziękowano Matce Boskiej za plony, na wiosnę wraz z Wielkanocą wszystko się odradzało i tak dalej. Cykle roczne i wieloletnie wyznaczały wespół przyroda i kalendarz liturgiczny. Wiosna, lato, zima przeplatały się, z czasem postu, adwentu i karnawału, ton życia nadawały: chrzty, śluby w kościele i pogrzeby, mogiła z obowiązkowym krzyżem stanowiła kres ziemskiej wędrówki.

Wraz z tak zwanym awansem społecznym, przejściem ze wsi do miasta, owa wielka grupa społeczna została gwałtownie odcięta od własnych korzeni, ot tego, wokół czego do tej pory kręciło się jej całe życie – od ziemi. W normalnych warunkach migracji naturalnej, gdy ludzie ze wsi trafiali do dużych skupisk miejskich, z silnym mieszczaństwem, potęga kulturotwórcza miasta działała na tyle mocno, że szybko asymilowali się do nowych warunków, przyjmując zastaną kulturę jako własną. Jednakże po drugiej wojnie światowej o żadnej normalności mowy być nie mogło. Miasta były zniszczone i wyludnione, a mieszczaństwo, jeśli było w ogóle, to niezwykle słabe i nieliczne. Masowość tej migracji była tak wielka, że to właśnie ta grupa bardzo szybko zaczęła dominować na terenach do których przybywała.

Ludzie ci znaleźli się w swoistej pustce kulturowej, z jednej strony byli odcięci od korzeni, od tego co znali, z drugiej nie mogli liczyć na silną kulturę mieszczańską, której zwyczajnie nie było. Ową pustkę starała się wypełnić komunistyczna władza lansująca nową wizję człowieka. Początkowo odniosła nawet pewien sukces, społeczeństwo wyniszczone wojną, skupione na odbudowie kraju, uwierzyło nawet, że podnoszące się z ruiny państwo to zasługa nowej władzy. Bardzo szybko jednak okazało się, że to, co głosi oficjalna propaganda, a to, co widać przez okno to dwie zupełnie inne rzeczywistości. Nastawał czas schizofrenii kulturowej, rozdwojenia jaźni na to co oficjalne i państwowe, i to co prywatne.

Owa schizofrenia nie dawała jednak żadnego oparcia, żadnego zakorzenienia, punktu odniesienia. Cykl życia musiał więc opierać się na starym, znanym modelu, czyli na religii, kalendarzu liturgicznym. Problem polegał na tym, że wiejska religijność oparta o ziemię i przyrodę, oczywista i zrozumiała dla starszych, przeniesiona do miasta dla nowego pokolenia oczywista już być nie mogła. Pozbawiona korzeni i treści stawała się tylko rytuałem. Tak właśnie rodził się polski katolik ludowy. Obywatel komunistycznego, laickiego państwa, żyjący zgodnie z rytmem kościelnego kalendarza, balansujący między oficjalną propagandą, a cyklem życia wyznaczonym przez chrzest, pierwszą komunię, ślub przed ołtarzem i pochówek, koniecznie z księdzem.

To, że nasz polski katolicyzm ludowy jest zjawiskiem obyczajowym, a nie kwestią wiary najlepiej widać właśnie na przykładzie takich ludowych świąt jak – tłusty czwartek. W tym dniu wszyscy, jak kraj długi i szeroki, zajadamy się pączkami. Choć teoretycznie związany jest on w swojej istocie z kalendarzem liturgicznym, to żadnych odniesień do wiary w nim de facto niema. Jemy pączki, bo taka jest tradycja. Na czym polega ta tradycja? Na jedzeniu pączków i koło się zamyka.

W polskim katolicyzmie ludowym w ogóle nie ma Jezusa. Dla przeciętnego Polaka Jezus to taki sympatyczny gość, który miał kilka fajnych sentencji i trochę pięknych, acz zupełnie nierealnych pomysłów na życie. W sumie OK, tylko może trochę zbyt shipisiały. Natomiast Kościół to instytucja usługowa, potężna i zachłanna na pieniądze i władzę.

Tłusty czwartek to soczewka, obraz polskiego społeczeństwa, które deklaratywnie jest niemal w stu procentach katolickie, ale owego katolicyzmu w ogóle nie odnosi do Jezusa. Kościół traktuje jako instytucję księży, zakonnic i biskupów, i nie odczuwa z nim praktycznie żadnej wspólnoty. Religia to system zakazów i nakazów na ogół nieadekwatnych do realiów życia w dwudziestym pierwszym wieku.

Każdy, któremu leży na sercu jakość wiary w tym kraju powinien pamiętać o jednym: musimy głosić Jezusa Chrystusa ukrzyżowanego i zmartwychwstałego. Rozpoczynanie ewangelizacji od etyki chrześcijańskiej, od tego, co nam chrześcijanom wolno, a czego nie wolno, bez Jezusa nic nie da.