W moje ręce trafiła książka Marcina Wójcika „Celibat. Opowieści o miłości i pożądaniu”. Wielu porządnych katolików zapewne uzna, że takich obrzydliwości nie ma sensu czytać, bo nic dobrego z tego wyniknąć nie może. Właśnie z tego powodu postanowiłem napisać o swoich odczuciach po jej przeczytaniu.

Czy książka pana Wójcika jest obrzydliwa? Bez wątpienia są w niej sceny obrzydliwe, a nawet i bardzo obrzydliwe. Jest to pozycja wyłącznie dla ludzi dorosłych. Mimo wszystko jednak my katolicy powinniśmy ją przeczytać i to wcale nie ze względu na jej temat główny, czyli celibat. Ważne jednak, aby nie podchodzić do niej z założeniami wstępnymi. Jeśli z góry ktoś uzna, że jest to bezpardonowy atak na Kościół i księży bez wątpienia takie treści w niej znajdzie. Jeśli ktoś ma wyrobione zdanie na temat celibatu, że jest zły, po pobieżnej lekturze może uznać, że książka tylko tę tezę potwierdza. Jeśli ktoś sięgnie po nią wyłącznie w poszukiwaniu taniej sensacji, będzie usatysfakcjonowany aż nadto.

Nie mam ambicji występować tu w roli adwokata pana Wójcika, czy zaglądać do głowy reportera i tłumaczyć co chciał powiedzieć, i co miał na myśli pisząc ten reportaż. Przedstawiam tu tylko swoje prywatne refleksje po lekturze i nie upieram się, czy są zgodne z intencjami autora, czy się z nimi rozmijają.

Choć wyżej napisałem, że dla mnie główną wartością tej pozycji wcale nie jest kwestia celibatu, należy tu kilka zdań temu tematowi poświęcić. Wbrew temu co można by sądzić, autor nie podchodzi do zagadnienia w „łopatologicznie” prosty sposób. Nie stawia prostej, acz banalnej tezy: celibat jest zły – nie ma celibatu, nie ma problemu.

Żona, dzieci, życie rodzinne to nie tylko i nie wyłącznie usłana różami sielanka, to trud, choć inny, to wcale nie mniejszy niż zmagania z czystością seksualną. Łączenie obciążeń wynikających z obowiązków głowy rodziny i duszpasterza może szybko okazać się nie do pogodzenia, a myślenie pt.: „wszystko byłoby lepiej gdybym miał żonę” w zderzeniu z realiami życia rodzinnego, mogło być jedynie żalem nad samym sobą – „wszędzie dobrze gdzie nas niema”. Zresztą czy dobrym, świeckim, katolickim ojcom rodzin i mężom swoich żon nie zdarzyło się przynajmniej raz w życiu pomyśleć: „taki ksiądz to ma dobrze, przynajmniej ma święty spokój”?

Założenie, że dobry ksiądz będzie równie dobrym ojcem i mężem jest zdecydowanie na wyrost. Twierdzenie, że wraz ze zniesieniem celibatu zmieni się podejście społeczeństwa do księży jest naiwne tym bardziej. Jest takie ludowe porzekadło: „jeśli ktoś chce uderzyć psa to i kij znajdzie”. Teraz zarzucamy duchownym, że to, że tamto, po zniesieniu celibatu znajdziemy inne powody: „patrz! żona księdza, a jak się zachowuje, zobacz! córka księdza, a co wyprawia”. Idąc dalej, skoro dorosłym mężczyzną targają tak wielkie namiętności, że brakuje mu siły, by dochować przysięgę złożoną Kościołowi, czy wystarczy mu siły charakteru, by dochować wierności jednej kobiecie? Pawłowe przesłanie: „lepiej mieć żonę niż płonąć” jest piękne, ale czy aby na pewno wystarczające na wszystkie płomienie naszych zbłąkanych dusz?

Odrębnym tematem, gdy chodzi o kwestię celibatu są księża homoseksualiści, dla nich pozwolenie Kościoła na zawieranie małżeństw nie jest żadnym rozwiązaniem. Czy Kościół Katolicki kiedykolwiek zgodzi się na związki w obrębie tej samej płci?

W moim odczuciu doskonałą klamrą tej książki jest ostatni reportaż. Opowiada on  o patologicznej, destruktywnej rodzinie prawosławnego księdza. W moim odczuciu jest to celna riposta dla tych wszystkich, którzy za koronny argument przeciw celibatowi powołują się na protestantów i prawosławie. Skoro im się udaje, dlaczego nie może się to udać w Kościele Katolickim? Czy pewne jest, że im się udaje?

Książka nie daje prostej odpowiedzi w kwestii celibatu. Teza: „żonaty ksiądz, to szczęśliwy ksiądz” jest zwyczajnie naiwna. Po co w związku z tym ją czytać? Czego możemy się z niej wartościowego nauczyć?

Otóż największą siłą tej pozycji jest to, że w niezwykle mocny sposób opowiada o samotności i wyalienowaniu ze społeczeństwa osób duchownych. Ksiądz to ani nie człowiek, ani nie mężczyzna, to papierowa, jednowymiarowa postać o nieokreślonej płci, wobec której stawia się wyłącznie wymagania i nie daje żadnej taryfy ulgowej. To taki anioł bez skrzydeł, chodzący ideał, wzór do naśladowania. Sam fakt posiadania koloratki ma sprawić, że owa postać jest o wiele bliżej Boga, niż my zwykli śmiertelnicy.

Takie wymagania stawia przed księżmi społeczeństwo i w takim duchu „produkują” księży seminaria. Presja społeczna jaka jest wywierana na osoby duchowne sprawia, że dźwigać potrafią ją osoby niezwykle silne psychicznie. Ci słabsi załamują się, wpadają w depresję, alkoholizm, seksoholizm, chciwość.

Samotność wśród ludzi to największy problem, z jakim zmagają się księża w reportażach pana Wójcika. Również wyalienowanie. Kiedy byliśmy młodzi, część z nas chciała za wszelką cenę wyrwać się spod kontroli społecznej, dziś już większość z nas rozumie, że wszechobecne zasady życia społecznego to najlepszy z możliwych sposób na normalność. Co dzieje się ze społecznościami, gdy zasady ładu społecznego przestają funkcjonować widać najlepiej po takich miejscach jak chociażby Syria. Gdyby nie bat i kaganiec kontroli społecznej, piszący te słowa nie wie gdzie by był? Może na ławce pod „Biedronką” w ostatnim stadium alkoholizmu? Praca, rodzina, obowiązki to coś, co ciągle stawia nas do pionu, nie pozwala upaść zbyt nisko. Księża pozamykani na plebaniach, sam na sam ze swoją samotnością muszą się zmagać z demonami bez niczyjej pomocy. W tym świecie, do którego nie mamy wstępu są skazani wyłącznie na siebie, a to może nie wystarczyć.

Znajomy kapłan opowiadał taką historię: chodząc „po kolędzie” zapytał pewnej pani czy może skorzystać z toalety, owa dama zareagowała przemożnym zdziwieniem pytając – „to ksiądz też sika?”

Owszem księża sikają, robią kupę, puszczają gazy, boli ich głowa i brzuch; są dokładnie tacy sami jak my, dokładnie tacy sami! Sam fakt chodzenia w sutannie jeszcze nie czyni z nich świętych. My, świeccy w Kościele Katolickim nie tyle powinniśmy zajmować się problemem celibatu – niech tę sprawę rozeznaje papież – co sprawiać, by księża nie czuli się wśród nas tak strasznie samotni. Powinniśmy zdjąć ich z piedestałów, przestać traktować jak guru, czy szamanów, ale jak współbraci identycznie słabych i grzesznych jak my.

Ktoś być może powie: przecież oczywiste jest, że od osób duchownych należy oczekiwać więcej, w końcu sami sobie taki sposób na życie wybrali. Owszem, racja, ale pamiętaj bracie, który tak mówisz: jeśli sam, dobrowolnie określasz się jako chrześcijanin – od ciebie też należy wymagać więcej!